Byłam u tej fryzjerki i z prania mózgu został mi bunt. O co? O obecność. O KTOSia. O jego rozwód. Fakt ostatnie tygodnie nie rozpieszczają Go w ogóle. Nawet synka ma raz w tygodniu i jak rura pozwoli to na weekend, a tak ciągle praca od rana do zmierzchu. Ale co ja poradzę na to, że denerwuje mnie ta jego obojętność... On mówi, ze nie jest obojętny...że naprawdę chce tego rozwodu. Wiecie co.. czasem odnoszę wrażenie, że On czeka aż rura założy sprawę, bo będzie na nią jak coś... że rura sprowadzi jakiegoś fagasa i wtedy On będzie mógł mnie przedstawić synkowi itd itd... Co mnie jeszcze dobija? Cisza. Cokolwiek ja powiem (a mało kiedy oszczędzam uszy słuchacza... nie rzucam mięsem więc nie chodzi mi tu o słownictwo, lecz o to, że mówię to co myślę i to od tak po prostu. Słowotok myśli.) a z jego strony co słyszę: "Wcale tak nie jest." albo zwykłą ciszę. Więc później pytam po moim wykładzie: "Czy nie mam racji?". Co słyszę? Krótkie i zwykłe "NIE". I koniec. Więc ciągnę Go za język..."To powiedz mi w którym miejscu się mylę." I cisza.... więc dzisiaj się wkurzyłam i powiedziałam, że w takiej ciszy to szkoda trzymać telefony przy uszach. I koniec rozmowy.
A dlaczego jeszcze byłam wkurzona? Bo dziś są moje imieniny (KTOŚ sobie ubzdurał, że są one na początku sierpnia... przeprosił i powiedział, że nie ma pamięci do dat (bo rzeczywiście nie ma - to fakt)), a nawet ich ze mną nie "spędził". Za to był w pracy, a później z kumplem na pizzy. Po pizzy poprowadziłam rozmowę tak, że powiedziałam Mu, ze mam imieniny, ale On był tak zmęczony i objedzony, że się położył.
Przez tel. powiedziałam Mu, że na rozwód nie będę czekała do usranej śmierci i stąd taka cisza. No bo przepraszam bardzo... ile? No ile można czekać? A On jeszcze mi powie, że co da mi Jego rozwód? Przecież nie stać Go na wynajmowaniu mieszkania, żebyśmy razem zamieszkali.